Lorem ipsum

Hermaszewski wspomina lot w kosmos. Jego żona bała się, ale dała mu pozwolenie

40 lat temu Hermaszewski spędził ponad tydzień w przestrzeni pozaziemskiej. Do tej pory jest "jedynym Polakiem, który widział Polskę z kosmosu". Podjął wyzwanie, chociaż był mężem i ojcem. Dziś twierdzi, że swoim wnukom na podobne szaleństwo by nie pozwolił.

Mirosław Hermaszewski był gościem Marcina Prokopa w programie "Z tymi co się znają". W swobodnej rozmowie z dziennikarzem zdradził kilka ciekawostek. Ku zaskoczeniu Prokopa wyznał, że, choć sam w kosmos poleciał i spędził 8 dni na misji, swojego wnuka nie posłałby w podobną podróż. A przecież obecnie powinno to być bezpieczniejsze dzięki ogromnemu postępowi technologicznemu. Hermaszewski ma jednak własne zdanie na ten temat.

Ryzyko

– To wymaga całkowitego poświęcenia. To jest wyrwa w życiorysie. Oczywiście warta tego wszystkiego – powiedział Prokopowi.

Lata 70. i kosmiczne loty oznaczały mnóstwo pracy nie tylko dla osób koordynujących misję z ziemi, ale także samych kosmonautów. A wszystko bez komputerów i innych technologicznych ułatwień. Musiały wystarczyć zeszyty oraz zdobyta wiedza. Błąd mógł wiele kosztować.

– To było niebezpieczne, ale największe nieszczęścia pojawiły się po moim locie. To jest niebezpieczne, ale tak samo jak lotnictwo. My ludzie chcemy pokonać prawa przyrody. A przyroda broni się bardzo – stwierdził Hermaszewski.

Istniało ryzyko, że lot się nie powiedzie, jednak kosmonauci nie mogą o tym myśleć. Powodzenie misji zależało od nich samych oraz osób pracujących na Ziemi.

- Miałem zaufanie do innych. Tam kontrola jest niesamowita. Lot międzynarodowy śledziła Polska, cały świat. Gdyby coś się stało, to by był uszczerbek na honorze.

Lot

Hermaszewski w kosmosie był raz, 40 lat temu, ale wspomina to do dziś. Lot okazał się przygodą życia.

- Załoga zajmuje miejsca w rakiecie na 2-3 godziny przed startem. Tam jest co robić. Najtrudniejsze jest 5 minut – zakładamy kask, rękawice, jesteśmy w tym kokonie…

Był lęk, stres. Na dodatek na chwilę przed startem Polak zauważył, że jedno z urządzeń wskazuje błędny pomiar.

- Była różnica ciśnień. W pewnym momencie zauważyłem, że inne jest u mnie, inne jest na górze. To była czysta kalkulacja, to była różnica błędu – Hermaszewski nie zgłosił nieprawidłowości, a lot się powiódł.

Jak wyznał, obawiał się, że w razie zgłoszenia lot zostanie odwołany, przesunięty, a wiedział, że dublerzy czekają na swój udział w misji. Nie chciał stracić szansy.

Problemy

Zanim wyleciał, Hermaszewski zmagał się z kilkoma dylematami. Jeden miał charakter osobisty, drugi zdrowotny.

Żona Mirosława, Emilia, bała się o niego, zastanawiała się też, czy jej mąż obawia się lotu. Ostatecznie jednak wyraziła swoją akceptację. Chociaż nie powiedziała tego na głos, dzięki dotykowi jej ciepłych dłoni Hermaszewski odniósł wrażenie, że ukochana go popiera. To dodało mu otuchy.

Małżonkowie w 1978 roku, gdy doszło do lotu, byli 12 lat po ślubie. Mieli 12-letniego syna i 4-letnią córkę. Dla żony kosmonauty jego wyjazd do Moskwy na szkolenia, długie przygotowania oraz sama misja musiały być niezwykle trudnym przeżyciem.

Problemy zdrowotne

Hermaszewski, aby lecieć, musiał być w pełni zdrowy. Tymczasem w kartotece miał wpisaną chorobę migdałków. Lekarze ocenili, że nic mu nie dolega, jednak osoby odpowiedzialne za misję dały mu ultimatum – poleci, jeśli pozbędzie się migdałków. Kosmonauta długo się nie zastanawiał. Przed sylwestrem 1978 roku poddał się operacji.

Dał sobie wyciąć zdrowe migdałki, by móc lecieć w kosmos. Po wszystkim cieszył się, że nie poszło o żadną ważniejszą część ciała.

Widok Ziemi

Gdy Hermaszewski wystartował, przez dłuższy czas nie obserwował, co dzieje się za oknem – nie miał na to czasu. Start był dynamiczny, a załoga musiała bez przerwy mówić, by osoby na Ziemi wiedziały, że wszystko jest w porządku.

- Najpierw dostajesz kopa w pupę. Statek zaczyna wirować we wszystkie strony. Tam się cuda dzieją. Trzeba ustabilizować statek. Nie wiem, czy weszliśmy dobrze czy źle – wspominał kosmonauta. W końcu przyszła upragniona chwila – mógł spojrzeć na niezwykłe otoczenie.

- Piękne zachodzące słońce, amarant, głębia błękitu. Błękit, granat i ciach, czarny kosmos. Wschód słońca to jest przeżycie estetyczne. Spojrzenie estetyczne później przeradza się w przeżycie duchowe – powiedział w programie.

- Nie lecimy tam po to, żeby podziwiać, ale żeby pracować. To co tam przeżyłem, jest absolutnie moje – dodał.

Powrót i "zaginięcie" pamiątek

Po 8 dniach w kosmosie Hermaszewski oraz drugi kosmonauta, Piotr Klimuk odbyli lot na Ziemię. Nie obyło się bez strachu: - To takie przeciążenie, że nie można mówić. Przeciążenie wzrasta, płomienie coraz mocniejsze, tam jest 20 milionów stopni. Tył naszego statku rozpalił się do temperatury 1750 stopni. Chlapie spalone aluminium jak woda. Jest wrażenie, że krtań się zapadnie, a trzeba składać meldunki na Ziemię.

Na koniec było wiszenie na spadochronie, opadanie, trzask i wreszcie kosmonauci znów stanęli na nogach.

Mirosława i Piotra szybko odnaleźli piloci, z którymi mężczyźni byli w stałym kontakcie. To właśnie wtedy oszołomiony Hermaszewski dał komuś potrzymać swoje kosmiczne pamiątki. Więcej ich nie zobaczył. Zaginęły notatniki, taśmy – ktoś je przywłaszczył.

– On nie był człowiekiem pazernym, wykonał to, co powinien. – stwierdził Hermaszewski, sugerując że za "zagubieniem" stała centrala.

Czy po latach Hermaszewski chciałby wyruszyć w kosmos, na przykład na Marsa? – Niech lecą beze mnie – zaśmiał się kosmonauta.

Przeczytaj również:
Wyłącz Adblocka, aby w pełni cieszyć się zawartością tej strony.